top of page
Zdjęcie autoraAzjatycki

Coś się kończy. Coś się zaczyna.


Coś się kończy, coś się zaczyna. Pradawny wąż, który zwinąwszy się w kształt ósemki, wgryzł się zębiskami we własny ogon.


Na powyższym zdjęciu ja skupiony na krojeniu mojego torta urodzinowego i moi wspaniali uczniowie. Na poniższym zdjęciu Pawel Azjatycki i legendarna Toyota Corona.

Do Malezji przylecieliśmy jakieś pięć lat temu, od razu po Bożym Narodzeniu. Nie był to nasz pierwszy raz w Azji. Dziesięć lat wstriecz, eksplorowaliśmy Wschód szlakiem transsyberyjskim, łącząc nitką wspomnień Warszawę, Mińsk, Kazań, Krasnojarsk, Irkuck, Nowosybirsk, Tomsk, z rubieżami autonomii tuwińskiej, przy samej granicy z Chinami i Mongolią. Wraz z grupą 8 zapaleńców, spędziłem jedne z najciekawszych dwóch miesięcy mojego życia na totalnym odludziu. Nie straszne nam były niewygody podróży po trzecim świecie, odmrożenia tyłków i „specjały kuchni” ludzi stepu (słodki Jezu, do dzisiaj pamiętam ten smak, oraz torsje Agi za jurtą). Odwiedziliśmy, bez wątpienia jedno z najbardziej odległych miejsc tego globu. Przygód, tych dobrych, ale również tych złych, (które to zwykle okazują się tymi najciekawszymi), przeżyliśmy, co niemiara. Co nas tam zagnało i co się działo podczas wyprawy opowiem w odrębnym tłustym rozdziale, kiedy indziej. Syberia zasługuje na obszerniejszy opis. Proszę mnie gnębić i przypominać, bo demencja połyka fragmenty wspomnień i muszę posiłkować się swoim starym blogiem, ( którego oczywiście państwu nie podam, bo poziom jego szoruje o dno, ergo wymaga przepisania de novo).

No, więc nie pierwszy raz zobaczyłem Azję. Pierwsza była Syberia w celach nazwijmy to turystycznych, łamane przez, kulturalno-oświatowych. Czy w takim razie po raz pierwszy zamieszkałem w Azji? Też nie. Wcześniej, przez niespełna rok, pomieszkiwaliśmy na stokach wulkanicznych miasta Malang, nieopodal jednej z największych atrakcji Jawy Wschodniej - Bromo. O okresie tak spędzonym, sukcesywnie opowiadam państwu na blogu, a niektórzy mogli przekonać się na własne oczy czym oczarowuje Indonezja podczas tripu na Bali- Gili- Lombok, czy też tripu Jawajskiego.

Nie był to też nasz pierwszy raz w Malezji. Wcześniej bywaliśmy tu turystycznie.

Pomimo doświadczenia, jakie zebraliśmy w podróżowaniu po Azji, czy mieszkaniu w samej Indonezji, obawy przed przyjazdem do Malezji były astronomiczne. Paradoks polegał na tym, że o ile wiedzieliśmy jak radzić sobie w kraju trzeciego świata, na samym krańcu Dalekiego Wschodu, o tyle bardzo trudno było nam sobie wyobrazić, jakby to życie miało wyglądać w jednym z najbogatszych krajów regionu. Niemniej jednak, wylądowałem z Agą na płycie malezyjskiego lotniska, a oprócz nas dobytek życia wepchnięty w dwie wielkie 30kg walizy, dwa bagaże podręczne. Do tego tona ubrań zimowych (w Polsce wtedy padał śnieg, a w Malezji o dziwo nie) oraz wykorzystany już przed chwilą one way ticket to the blues, tak, żeby nie korciło, jak wrócić, gdy smutno, ciemno, głodno, chłodno i daleko do domu. Czy mieliśmy załatwioną pracę? Znajomych? Ciocię Krysię czy wujka Cześka, którzy na nas czekaliby w hali przylotów? Cokolwiek? A gdzież tam znowu! Głowa pełna pomysłów, trochę forsy na koncie z saksów i uber- arogancką postawę wycelowaną, jak dwururka, wprost w głowę losu, gdzie to my dyktujemy warunki, a los siedzi cicho, przełyka ślinę z wytrzeszczem oczu i robi, co mu się powie. Wiedzieliśmy, że plan musi wypalić, bo inaczej odniesiemy porażkę życia i wstyd będzie bliskim w oczy spojrzeć. Czy nam się udało? Posłuchajcie.

- „Tak się nie robi. Tak się złociutki w Azji pracy nie szuka, a już zwłaszcza w Malezji. Tu nikt Was po nogach za to, że biali jesteście całować nie będzie” - Usłyszeliśmy w ambasadzie polskiej podczas cyklicznego spotkania polonusów (o którym dowiedzieliśmy się któregoś razu, gdy poprosiliśmy ambasadora o przetłumaczenie dyplomów, uprzednio przetłumaczonych przez Uniwersytet Wrocławski za 150zł. W tłumaczeniu UWr-u w wersji angielskiej stało: „degree – Magister”, grade – bardzo dobry”. Serio. Uniwersytecie Wrocławski, kocham cię, ale stać cię na więcej). Napotkani w ambasadzie ludzie pukali się w głowę. To nie Anglia. To jest niemożliwe, że zatrudni was ktoś, tak o, z ulicy. Tu robi się to inaczej. Interview przez Skype albo oddelegowanie czasowe z zagranicznej firmy. Możecie swoją firmę założyć. Ponoć się da. Pogadajcie z tym i tym. On ma swoją, to wam doradzi. Z tego co wiem, to robi w IT. Nie jesteście po informatyce? Może spróbujecie praktyki z AIESECa, a potem jak się sprawdzicie to może was zatrudnią. Tu tylko tak można i to przy masie szczęścia. Ja Wam życzę jak najlepiej, ale co chwilę ktoś z Polski przyjeżdża. Traci pieniądze i odjeżdża z pustym portfelem i rozczarowaniem.

Gdzie chcecie pracować? W szkole międzynarodowej? Minimalna krajowa w Malezji to 900 złotych (stan na 2013). Dla obcokrajowca, niezależnie od branży, wynosi ona 5000 złotych. Nikt Wam tyle nie da. Nikt Was nie zatrudni. Może gdybyście byli z Anglii albo USA, chociaż i ich całe masy wracają z kwitkiem, ale Polak? Polak to nie. Coś Wam powiem w tajemnicy. Od smędzenia i narzekania nienawidzę chyba tylko bardziej jak ktoś mi mówi, że czegoś nie zrobię. „Potrzymaj mi piwo”. Mnie nikt nie zatrudni?

Wynajęliśmy pokój w najdroższej części miasta - Mont Kiarze, żeby podbić parę punktów w CV i odfiltrować te zgłoszenia, w których ktoś traci nasz czas niskimi wynagrodzeniami na czarno. Jeżeli money talks, to w chińskiej kulturze money shouts. Im lepiej się prezentujesz i jesteś bogatszy, tym masz większy szacun na dzielni. Fotka w półprofilu z amerykańskim uśmiechem w prawy róg cefałki, adres na wzgórzu Kiary, międzynarodowe doświadczenie pogrubione i jedziemy. Poszło mailem do każdej szkoły międzynarodowej i prywatnej. Zatrudnili nas od razu i pracujemy, aż do teraz. Skłamałbym w jednym zdaniu dwa razy. Szukałem pracy 4 miesiące, odbijając się od drzwi do drzwi, kilka interview, oddzwonimy do pana. Wiesz jakie to uczucie, prawda? Wydawało mi się, że jestem twardy. Wywalali mnie drzwiami. Wchodziłem oknem. Wywalali oknem. Przeciskałem się kominem. W pewnym momencie liczba odrzuceń przekroczyła masę krytyczną. Coś we mnie pękło. Miałem problemy z oddychaniem, trudno mi było ustać na nogach. Wydaliśmy masę ringgitów na rozmaz krwi, neurologa, MRI z kontrastem. Szpitale w Malezji tanie nie są. Podejrzewałem dengę. Okazało się, że nabawiłem się czegoś co się zwie po angielsku anxiety. Lekarz nakazał mi przystopować. Ja wiedziałem, że jeżeli to nie żadna choroba tropikalna, to dam radę. Wszystko i wszyscy mnie wkurzali, ale trzeba było się uśmiechać i brnąć dalej. Zanim znalazłem pracę marzeń, znajomy, z którym grałem w filmie, załatwił mi jedną w dziale sprzedaży w dzielnicy biznesowej Kuala Lumpur (oczywiście zatrudnienie półlegalne, bo na wizie turystycznej, jako, że pięć tysięcy to można było sobie przytulić za zamknięcie dużego dealu z klientem, ale podstawa mnie nie satysfakcjonowała). Mówiłem już, że grałem w filmie? W sumie to nie do końca był film, a bardziej klip. No dobra. Reklama, ale za to Lexusa, więc prawie holiłudy panie. W międzyczasie pracowałem dorywczo chyba w każdej branży tego świata. No może poza pracą w night clubie i to tylko, dlatego, że nie umiem tańczyć na rurze. Aga brała udział w castingu na malezyjską Bożenę Dykiel i myła naczynia przed kamerą zachwalając produkt marki „Glow” bez „w”. W sprzedaży szło mi całkiem nieźle, bo to też nie była moja pierwsza praca w tej branży. Celem na tamten czas była jednak szkoła międzynarodowa i już. Adze udało się załapać pracę w przedszkolu w Cheras, 30km od miejsca naszego zamieszkania (zresztą drugiego już, bliżej mojej pracy, bo malezyjscy taksówkarze, za dojazd z Kiary, kroili nas jak za mokre zboże. Nota bene, taksówkarze malezyjscy wygrali plebiscyt… na najniebezpieczniejszych osobników/ największych kanciarzy/ i na najgorszy serwis na świecie według jakiegoś tam angielskiego czasopisma. Źródła nie mam, bo nie pamiętam, ale są internety to można sobie sprawdzić). Wracając do Agi. Bidulka wstawała o 5 rano i szła w ciemnicy na metro. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy jak niebezpieczna jest Malezja (Serio. Wygląda bezpiecznie. Ludzie się uśmiechają. Dużo słońca i ogólnie jest pozytywnie. Dopiero później się człowiek dowiaduje, że każdy z jego znajomych został kiedyś napadnięty. Nam się poszczęściło i uniknęliśmy tej wątpliwej przyjemności. Szczęście głupiego?). W międzyczasie żyliśmy w komunie 20 osobowej, gdzie imprezy odbywały się, co noc. Romantico. Siedzenie na dachu z piwkiem Tiger, muzyka na żywo, fireshow. Takie moje marzenie ze studiów. Na początku było fajnie, ale gdy załapaliśmy lepszą pracę, z czasem staliśmy się trochę kwiatkiem do kożucha. Ja rano wiążę krawat i pastuję buty, a z pokoju obok wytacza się podchmielony (to nie był chmiel) malajski hippis i patrzy na mnie rozmytym wzrokiem pytając: – kim jesteś i dokąd zmierzasz wędrowcze? Trzeba było mieszkać w komunie na studiach. Drogi pamiętniczku – myśl nr. 1: Rób to, o czym marzysz, wtedy, gdy o tym marzysz. Aga złapała następną pracę, tym razem w przedszkolu obok naszego „interesującego domu”. Płacili upadlająco mało, ale za to doświadczenie w pracy z azjatyckimi dziećmi było nieocenione i kluczowe w dalszej karierze. Ja w tym samym czasie, po pracy w charakterze białego kołnierzyka (i spoconych plecków?) udzielałem korepetycji z angielskiego by jakoś związać koniec z końcem tego bardzo drogiego jak na Azję kraju. W międzyczasie rozkręcaliśmy Azjatycki Trip, oprowadzaliśmy Polaków po mieście i okolicach, ja pisałem bloga i dokształcałem się z podstaw informatyki „web design for dummies” czytaj pan „stawianie strony internetowej dla przychlastów”,plus milion jeszcze innych małych robót, które dawały idealnie tyle pieniędzy żeby móc kupić michę ryżu i przeżyć od pierwszego do pierwszego (no dobra trochę koloryzuję, ale raz byliśmy blisko stanu konta – 0zł). Desperacja i „bida z nyndzo”, działają na mnie jak katharsis. Nagle doznaje olśnienia i miliarda pomysłów z cyklu "jak zrobić kasę nawet w dżungli", toteż nigdy już tak nisko nasze oszczędności nie upadły. Fakt, że poszukiwanie tej konkretnej roboty w tym właśnie kraju było najcięższym w całym moim życiu. Ktoś mógłby się spytać, czemu Malezja, a nie kraje UE i dlaczego praca w szkole międzynarodowej? Cóż. Malezja, to Malezja. Albo się ją kocha, albo nienawidzi. To tropiki. Spełnienie moich marzeń. Ja ją kocham. Praca, primo, miała mi dać doświadczenie, którego potrzebowałem – łączę swoją dalszą przyszłość ze szkołami międzynarodowymi. Secundo- dobra pensja. Choć niby w Anglii można więcej, to koszty wynajmu zabijają. W Malezji trochę taniej. Tertio – jechaliśmy do Malezji z planem pięcioletnim. Gdy wylądowaliśmy na lotnisku KLIA (wtedy LCCT) po raz pierwszy, znaliśmy już całkiem dobrze kilka wysp Indonezji i Tajlandię, ale to w sumie tyle, jeśli chodzi o Azję Południowo-Wschodnią. Ja chciałem znać kontynent od podszewki. Chciałem zbudować portfolio składające się z crema de la creme azjatyckich atrakcji. Chciałem zaoferować tripowiczom wyjazd najwyższych lotów, taki o którym mogliby tylko pomarzyć wybierając jakiegokolwiek polskiego przewodnika. Nie możliwe? Wbrew pozorom, że nie jest to takie trudne. Wyobraźcie sobie, że macie komuś pokazać zakamarki swojego miasta. A teraz zróbcie to samo jadąc gdzieś na 2-3 dni (bo tyle właśnie siedzi się maksymalnie w jednym miejscu podczas objazdówek). Chciałem zagubić się, przepłacić wiele razy, sparzyć się, jeść w dżungli z dzikimi, tańczyć pogo w kosmicznych miejscach z lokalsami. Nie chciałem podróżować. W podróżach miałem już paru-nastoletnie doświadczenie. Chciałem być azjatyckim kameleonem i wtopić się w krajobraz. Ojciec raz tak mi rzekł: „Synu, nie ważne, co byś w życiu robił, rób to dobrze. Choćbyś skręcał długopisy na magazynie, skręcaj najlepiej jak potrafisz. Zrób z jednorazówki, Parkera”. By tego dokonać musiałem z człowieka białego, stać się Azjatą. Posypać twarz kurkumą i zmrużyć oczy. Zostałem Pawłem Azjatyckim. Pamiętacie o gościu z ambasady, co miał trzymać piwo i patrzeć jak zdobywam wymarzoną pracę? Piwo zrobiło się ciepłe, a gość gdzieś sobie poszedł. Nawet nie pamiętam jak miał na imię. Minęły grube miesiące. Nie lubię polskiego stwierdzenia „udało się”. To imputuje bierność i płynięcie z prądem. Zabrzmi lepiej, gdy powiem: „dokonaliśmy tego”. Jeżeli jestem z czegoś w życiu cholernie dumny, to właśnie z tego, że porwałem się z motyką na księżyc. Nie tylko tam na tej motyce dotarłem, ale jeszcze do tego zebrałem plony. Opłakane grochem łez, potem (w tropikach zawsze drugie skrzypce gra pot) oraz krwią, ale zebrałem. Wraz z panią Agnieszką, zostaliśmy pełnoprawnymi nauczycielami Cambridge. Znaleźliśmy pracę w szkole międzynarodowej. Chodziłem dumny jak paw. Zapytacie, o co to całe halo? Dlaczego akurat szkoła, a nie praca w roli handlowca. Już śpieszę z wyjaśnieniem. Ta robota oferuje coś, czego nie dostaniecie w żadnym innym zawodzie. Po intensywnych sześciu tygodniach ciężkiej pracy z dzieciarnią ("obyś cudze dzieci uczył" to na prawdę zło życzenie i powinno się z niego spowiadać), następuje tydzień wolnego. Zwykle moi koledzy po fachu, włączali sobie klimę, Netflix i odpoczywali z drinkiem w dłoni. Ja z Agą, choć na granicy wytrzymałości po semestrze spędzonym z dziatwą, rezerwowaliśmy loty. Tydzień + weekend po i weekend przed pracą, dawały 11 dni na podróżowanie. Co semestr, czyli co 3 miesiące ( pracuję w akredytowanej brytyjskiej szkole Cambridge, a więc semestrów jest tak jak w UK 3, a nie 2 jak w Polsce), następował dłuższy urlop, który łączył się czasem z lokalnymi świętami (Malezja jest numerem 7 na świecie ze względu na ilość świąt państwowych) czy też Świętami Bożego Narodzenia/ Wielkanocy/Eid al-Fitr i nagle z 11 dni robiło się 1,5 miesiąca. Zdarzało nam się przyjechać do Polski, ale zwykle pierwszeństwo miał Azjatycki Trip. Zaniedbaliśmy wiele przyjaźni i zdaje sobie z tego sprawę, czasem rodzinę i to jest bolesne zarówno dla nas jak i dla drugiej strony. Wśród przyjaciół, ci najwytrwalsi zrozumieli, że jak się nie odzywamy przez parę miesięcy, to nie znaczy, że ich nie lubimy, tylko tak jak w tym dowcipie: "był taki zapierdziel, że nie było kiedy taczki załadować". Co ciekawe, szkoła międzynarodowa, która miała być półśrodkiem, nagle zaczęła stawać w szranki z naszym konikiem – Azjatyckim Tripem. Z braku sił witalnych i energii, porzuciłem korepetycje i prace dorywcze, a skupiłem się na biznesie podróżniczym oraz szkole. Z jednej strony odwiedzaliśmy kraj po kraju Azji, zarówno Południowej jak i Wschodniej. Sprawdzaliśmy hotele, lokalne biura podróży, dawaliśmy się naciągać czasem na wycieczki, które miały poziom mułu. I szczerze, jeśli przyjechałbym na moje wymarzone tropikalne 2 tygodniowe wakacje, na które odkładałem cały rok, bardzo bym się wkurzył. Słyszałem o ludziach, którym się Tajlandia nie podobała. Serio. My mieliśmy ten luksus, że traciliśmy w takiej sytuacji parędziesiąt, maks paręset dolarów, ale zyskiwaliśmy doświadczenie. Te dobre kierunki zostawały w portfolio. Betki szły do kosza. Z drugiej strony robiłem dodatkowe kursy uzupełniające i kwalifikacyjne dla nauczycieli, dokształcałem się w wolnym czasie z pedagogiki oraz kierunkowo, a tym samym zdobywałem coraz większą sympatię uczniów oraz rodziców. Zdobyłem wyróżnienie na jednego z najlepszych nauczycieli w Malezji i otrzymałem certyfikat od ministra. W końcu musiała paść ta pamiętna propozycja. Oprócz sprawowanej przeze mnie roli nauczyciela w liceum, nadzorcy rady uczniowskiej i wychowawcy klasowego, miałbym objąć funkcję kierowniczą. To naturalnie wiązałoby się z podwojeniem i tak już lukratywnej, jak na moje potrzeby, pensji oraz przeniesieniem całego mojego zaangażowania na sprawy szkolne. W takiej sytuacji nie było mowy o kontynuowaniu biznesu turystycznego. Powrót do roli "szeregowego" nauczyciela przyszedł by raczej bardzo trudno, biorąc pod uwagę zakres uprawnień, odpowiedzialności oraz nie ukrywając, gratyfikację. Jak zawsze, w przypadku decyzji trudnych, siadłem z Agnieszką i kartką papieru. Wypisaliśmy plusy i minusy porzucenia Azjatyckiego Tripu i pełnego zaangażowania w szkole. Nie było miejsca na kompromis. Jak to mawia mój dziadek: "albo w tę albo we w tę". Z jednej strony gaża, prestiż (taka ciekawostka: w Malezji, odwrotnie niż w Polsce, nauczyciel to zawód społecznie darzony wielkim szacunkiem) i wygodne luksusowe życie. Z drugiej strony pytanie, „No dobra. Po jakie licho były te wszystkie wyjazdy? Za te wszystkie wydane pieniądze moglibyśmy sobie chatę kupić w Polsce, albo fajne mieszkanko w jukeju (który uwielbiam w odróżnieniu od wielu rodaków). I nie mówię, tu o wakacjach, ale o wyjazdach w te same miejsca po dwa, trzy razy, by dopieścić ten sam kierunek kryształowo. Po kiego grzyba było zdobywanie doświadczenia, w zorganizowanych dla Polakach wyjazdach, gdzie początkowo nasz zarobek wynosił okrągluśkie zero, albo wstyd się przyznać, niekiedy nawet straty. W końcu, po co ten pęd, to wykańczające tempo, które często przypłacaliśmy zdrowiem. Decyzja nie była prosta. Wszystko miała rozstrzygnąć kartka, długopis i bezduszna kalkulacja. Mógł być albo Mr Pawel (Mistr Pałel - tak Azjaci wymawiają moje imię), albo Pawel Azjatycki. Tak jak w „Nieśmiertelnym” z Seanem Connerym i Christopherem Lambertem. „There can be only one”. Wiatr wieje. Szyby pękają. Pioruny rozświetlają nocne sklepienie. Jeden z Pawłów traci głowę. Czerep groteskowo turla się po ziemi. Drugi z Pawłów triumfalnie unosi miecz. Będzie żył.

Kończąc cytatem z Sapkowskiego: Coś się kończy, coś się zaczyna. Pradawny wąż, który zwinąwszy się w kształt ósemki, wgryzł się zębiskami we własny ogon.

p.s. Dzięki, że przebrnęliście do końca, tego przydługiego i bardzo osobistego wpisu. Nie jesteście sobie w stanie wyobrazić, jak wielka gorycz mnie w tym momencie przepełnia. Musiałem, bowiem abortować bardzo ważną część samego siebie. Coś, co sprawiało mi olbrzymią radość w życiu, dawało taką hiszpańską „alegriję”, moje joy of life. Wybór był mniej więcej taki: wolisz stracić wzrok czy słuch? Wybieraj. Wiem jednak, że nie można zjeść ciastka i mieć ciastka. Ktoś by na pewno na tym poważnie ucierpiał. Tym kimś bylibyście albo Wy albo dzieciaki. Jako, że po rodzicach odziedziczyłem w spadku cnotę odpowiedzialności, nie mógłbym przykładać ręki do takiej fuszerki. Używając uprzedniej figury retorycznej - nie toleruję jednorazówek. Wolę mojego srebrnego Parkera. Podjąłem decyzję, od której nie ma już odwrotu.

p.p.s. Nakręciłem dla Was moje pożegnalne wideo, które z jednej strony powinno zaspokoić ciekawość wielu z Was, z drugiej zaś odpowie na jedno z najczęściej zadawanych mi w Polsce pytań pt: „gdzie mieszkasz”? Obiecuje zmontować klip w miarę szybko i wrzucić na blog, jak to się mówi w żargonie e-mailowym - ASAP. Już niebawem dowiecie się: „jak mieszka się w domu nad chińską knajpą” oraz co też wygrało w rankingu pragmatyczności. Widzieć czy słyszeć? „That is the question”. A na razie, jak to w serialu z dobrym cliffhangerem bywa, potrzymam Was w niepewności. Sampai jumpa.

 

Comentários


bottom of page