top of page

Nabijanie w butelkę Vol I

Zdjęcie autora: AzjatyckiAzjatycki

W Skandynawii nikt tego nie robi. Uczciwość jest priorytetem, a ceny na tyle astronomiczne, że podbicie ich choćby o koronę zakrawałoby o lichwę. W butelce najłatwiej jest znaleźć się wszędzie tam, gdzie rozwarstwienie społeczne jest skorelowane z powszechnie akceptowanym rasizmem oraz wprost proporcjonalne do galopującej turystyki. Czy nam się to podoba czy nie, poza Europą, Australią i Ameryką Północną zawsze będziemy „białasem”. Przypominać nam o tym będą dzieci wytykające palcami "białego" (często bez złych intencji), czy ludzie szepczący i chichoczący pod nosem na ulicy. Oprócz tego kilkukrotnie wyższe ceny na targu, a nawet ceny stanowione przez rząd (sic!). W Malezji, która mieni się krajem otwartym i przyjazny turystom, za wstęp do pałacu czy świątyni zapłacimy 10$ z malezyjskim dowodem. Bez MYKad (czytaj pan – „Białas”) 20$. Nieładnie. To samo tyczy się hoteli (update 1 sierpnia 2017). Obcokrajowiec zapłaci nawet do RM20 za dobę więcej niż Malezyjczyk. Zarówno tu, jak i gdziekolwiek w Azji na nic się nie zda krzyk, lament i oskarżenia o rasizm. Można tłumaczyć, że "to nie mój naród kolonizował", u nas też się nie przelewa, czy że "jesteśmy tacy sami". Nikt tego nie kupi. Państwa skośnoocy interlokutorzy wiedzą bowiem, że państwo macie pieniądze, a oni nie. Nie ma się co sprzeczać. Inaczej nie byłoby dyskusji. Ba! Po prostu by państwa w ich kraju nie było. Osobiście staram się utrzymać gdzieś pośrodku „nie daniem się nabić w butelkę”, a „ograbianiem biedoty trzeciego świata”. Zarówno jedno jak i drugie z ekstremów nie jest moim zdaniem cool. Widziałem jak dwóch "łesternersów" czmychnęło motorem ze śmiechem, nie płacąc 1000 rupii parkingowemu (30 groszy!). Człowiekowi który cały dzień w słońcu, czy w deszczu wdycha spaliny, po to żeby ich motor stał tam gdzie stać powinien. Niestety takie smutne sceny się zdarzają. Z drugiej strony czasem, gdy widzę że czerwony na twarzy sprzedawca, z rozbieganym wzrokiem zaokrągli sobie rachunek o 70 groszy wzwyż, udaję że nie zauważam, płacę, dziękuję i wychodzę. Dla mnie to niewiele, a dla niego micha ryżu. To jest właśnie ten balans. W Polsce zdenerwowałbym się tym, że ktoś śmie orżnąć mnie na złotówkę. W Azji często odpuszczam. Powód poniżej. Proszę państwa, minimalna krajowa w Wielkiej Brytanii wynosi 1000 funtów. Anglik powie "za takie pieniądze nie da się żyć". W Polsce blisko 2000 złotych (brutto). Polak powie "za to już w ogóle nie da się żyć". No to uwaga. Na Jawie Zachodniej miesięczna pensja minimalna to całe 600 000 rupii indonezyjskich. Państwo sobie sprawdzą ile to jest. Z góry uprzedzam następne pytanie. Nie, za to nie da się żyć. Można za to jako tako wegetować... No chyba, że zjawi się biały. Wtedy jest szansa na dodatkowy zarobek. Jeżeli widzę, że to parę groszy zbawi takiego jegomościa, odpuszczam. Gorzej gdy trafimy w miejsce wśród białych popularne.


Im więcej turystów, tym więcej naganiaczy, nachalnych sprzedawców, agresywnych żebraków, złodziei i wszystkiego tego czego nie spotkamy w miejscach, w których turystów brak. Najbardziej przerażający jest rozbuchany rynek dzieci sprzedawców, próbujących wcisnąć nam rzeczy zbędne, których byśmy sami z siebie nigdy nie kupili, ale kupujemy bo dzieci płaczą i jęczą. Za każdym z tych dzieci stoi pracodawca, odpowiedzialny za dostarczanie towaru. Nigdy nie wiesz, czy ta osobą jest matką, ciotką, czy też mamy do czynienia z porwanymi dziećmi pracującymi za miskę ryżu. Pewnego wieczora, podeszła do mnie młoda Indonezyjka. - Give me dollar mister - rzuciła. Spytałem – why should I? - Because you have dollar mister – odparła Innym razem, będąc w znienawidzonej przeze mnie balijskiej Kucie, starałem się zażyć kąpieli słonecznych, zmordowany trzema dniami podróży po bezdrożach indonezyjskich wysp. Gdy już złożyłem kości na (umiarkowanie) wygodnym leżaku plażowym, przywałęsała się czteroletnia umorusana dziewczynka, o wielkich czarnych oczach, oferująca plecionki na nadgarstek za dolara. Żeby nie być ostatnim skrudżem, kupiłem zupełnie niepotrzebną rzecz. Z piasku, jak grzyby po deszczu wyrośli dwaj bracia, proponujący taką samą plecionkę. Trzy dolary? Nie zbiednieję. Wtem, jak pszczoły do miodu, zupełnie znikąd, zleciały się dziesiątki, setki, legiony całe, jednakowo umorusanych dzieci o oczach Muminka. Z plażowania nici, humor popsuty, dzieci nieszczęśliwe, bo nie dałem „dollar”, a na deser zwyzywały mnie po swojemu. Zaraz przy wyjściu z plaży stała ich szefowa, rozrywając fabrycznie nowe worki pełne plecionek. Każde dziecko płaciło jej dolara. W zamian otrzymywało nową plecionkę i błoto na twarz, by uautentycznić wygląd. Rzuciłem pani szefowej najwzgardliwsze z moich spojrzeń i podsumowałem kilkoma epitetami. Nie ja pierwszy, jak mniemam. Spłynęło jak po kaczce. W końcu żadna praca nie hańbi. Jak ja nie cierpię Kuty. Zastanawiali się państwo kiedyś jakie reperkusje może mieć dawanie dzieciom pieniędzy? Z jednej strony mają jakiś tam kontakt z angielskim, to in plus. Z drugiej opuszczają szkołę, uczą się łatwych pieniędzy. W moim odczuciu to nic innego jak nieświadome produkowanie młodocianych kryminalistów. Wyolbrzymiam? Proszę sobie wyobrazić, że takie nic nie potrafiące dziecko dorasta. Przestaje dostawać od białych pieniądze (bo komu tak naprawdę potrzebne są te wszystkie bransoletki). Do harówy za 600.000 rupii taki delikwent nie nawykł, więc naturalnym ruchem jest droga na skróty. Znam kilku podróżników, którzy zamiast pieniędzy rozdają dzieciom piłki, kredki, kolorowanki. Może i jest to jakieś wyjście. Ciągle to jednak jest „dawanie” i stawianie się na pozycji bogatego wujka/cioci z Ameryki, który z laski swojej prezenty rozdaje. Można również starać się dzieci jakoś edukować, jak zwykła to robić moja "bliska koleżanka" Agnieszka. Kupuje bransoletki tylko od dzieci, które poprawnie zbudują po angielsku zdanie, będą grzeczne niej i uprzejme dla siebie nawzajem. Ciągle jest to jednak dawanie pieniędzy dzieciom, które nie jest chyba najlepszym rozwiązaniem. Ciekaw jestem jak państwo sobie radzą z tym, nazwijmy to sobie... "zagadnieniem". Na deser atak bransoletkowych dzieci i nieustająca w walce pani Agnieszka.


Nie dawał się nabić w butelkę, fotografował i pisał: Pawel Azjatycki

Dzieci uczyła i kupowała bransoletki ówczesna przedszkolanka, a teraz nauczycielka: Pani Agnieszka

Część druga tutaj: "Nabijanie w butelkę Vol II"

Comments


© 2016 Stworzone przez AzjatyckiTrip dla AzjatyckiTrip.com należącego do Spółki Wagabunda Travel S.C.  NIP: 8943135870 REGON: 381938981

Zezwolenie Marszałka Województwa Dolnośląskiego w rejestrze Organizatorów Turystyki numer zezwolenia 797/2/2019 ​

Gwarantem Twojego bezpieczeństwa jest WIENER Towarzystwo Ubezpieczeń S.A.  Suma ubezpieczenia: 50 000 EURO

Wszelkie prawa zastrzeżone ©2018 Biuro Podróży Wagabunda Travel S.C. | wagabundatravel.com

bottom of page