top of page
  • Zdjęcie autoraAzjatycki

Wszystkie Niewidzialne Miejsca Vol I cz.1


 

Dwa lata wcześniej bez jednego dnia…

…ja pośpiesznie wciskałem do plecaka śpiwór, repelent

i czołówkę. W ciągu półgodziny miał przyjechać mój przyjaciel, byśmy następnie mogli wyruszyć w drogę do jednego ze „wszystkich niewidzialnych miejsc”…

 

Jawajska sawanna
 

Przyjechał po godzinie. „Jam Karet” – jak mawiają Jawajczycy - czas z gumy.

W Indonezji nigdy nic nie jest na czas. Nigdy!

Tytułem wprowadzenia, pracowałem wtedy dla jednego z indonezyjskich uniwersytetów międzynarodowych nad nowatorską metodą łączenia pigmentu z alg morskich z ogniwami fotowoltaicznymi. Staraliśmy się uzyskać coś na kształt paneli bio-solarnych, które w wielkim uproszczeniu pozwalałyby w trwały sposób pozyskiwać energię na drodze fotosyntezy, a następnie ładować nią twojego „ajfona”[1]. Razem z moim kumplem Marcellem, Indrą i oczywiście zawsze się przewijającą w opowieściach panną Agnieszką, (która pracowała nad innym, równie ciekawym, projektem badawczym) zmierzaliśmy na wschodni kraniec Jawy w celu zebrania próbek (nauka w Indonezji dopiero raczkuje, a z racji jej mega-bioróżnorodności istnieje duża szansa, że podczas takiego wypadu odkryje się nowy gatunek, który zgodnie z jedną z darwinowskich teorii, mógł przystosować się do środowiska w jakiś ciekawy i dotąd nieznany ludzkości sposób).

- Jedziemy kupić węże – powiedział jeden z chłopaków.

- Że co?

- Do pochrupania – rzucił drugi z wielkim jawajskim uśmiechem i typową dla Jawajczyków domeną kompulsywnego potakiwania głową.

- Że burger ze żmii? – Spytałem z wszech miarą sceptycyzmu w głosie.

- Że co?

- No chcecie pochrupać węże, to się pytam czy takie całe z głębokiego tłuszczu czy MC-żmijburgera.

- Fuu, obrzydliwe. Kto to je? Nie, my tylko chcieli pochrupać węże jak czipsy Lays czy ciasteczka Oreo. Wiesz węże.

- Jaaasne. Aaa, takie węże[2]. No to jadę z Wami zanim przyjedzie kierowca (wszyscy wiedzieli, że „Jam Karet”).

Wskoczyłem na motor Marcela i pognaliśmy do sieciówki Alfamaret. Jak zwykle, co ranek sprzedawcy ustawiali przed wejściem kupkę śmieci, które im się przez noc uzbierały, a następnie puszczali ją z dymem. Jak zwykle mnie trafiał szlag i zwracałem im uwagę. Oni zaś jak zwykle ignorowali rady głupiego białasa. „Co nie można, jak przecież się pali, to znaczy, że można”.

Zaopatrzeni w „węże”, paszporty i „permity” [3] wsiedliśmy do samochodu. Kierował dwupalczasty Pak Dwi.

Słyszałem o nim, że jest „specyficzny”, ale nigdy nie miałem „przyjemności” go poznać.

Trzeba Wam wiedzieć, że cel podróży chłopaków, był tylko po części zbieżny z moim i Agi. To prawda, praca była do wykonania i kusiła perspektywa zebrania interesujących próbek, ale…

No właśnie, te rozbieżności. Chłopaków zdawały się interesować glony i niewiele więcej. Dla mnie i Agi była to przygoda życia. Bo tak szczerze, jest to miejsce, o którym niewiele osób wie. Nie dość, że na wyspie którą mało kto odwiedza (może poza Dżakartą), trudno się tam dostać bez własnego transportu, a do tego trzeba mieć pozwolenie na wstęp.

Do zwiedzania nie ma tam nic, ale przyrodniczo i krajobrazowo mówimy tu o ruchomym kadrze z Parku Jurajskiego.

- Pak Dwi? [4] – spytałem – Jak daleka droga nas czeka?

Pak Dwi zanurkował dłonią do schowka, otworzył go i coś z niego wyjął. Czyżby mapa? Mężczyzna zatrzymał samochód. Zaciągnął ręczny. Pochylił głowę i zaczął się z czymś ewidentnie mocować. Znajomy szelest, a następnie chrzęst.

Dwi zachichotał jak mały chłopiec (a trzeba Wam wiedzieć, że Dwi był grubo po pięćdziesiątce). Świeżo otwarte orzeszki ziemne wpakował do kieszeni koszulowej, zwolnił ręczny i dopiero ruszył.

- Uff. Zapowiada się ciekawie – rzuciłem pod nosem do Agi.

Mężczyzna zanurkował ponownie swoimi czekoladowymi palcami lewej ręki do kieszeni i wyciągnął parę sztuk arachidów, które po chwili wylądowały w jego ustach. Przemielił parę razy orzechy, zrobił paro-sekundową pauzę, po czym powtórzył czynność.

- Pak Dwi – powtórzyłem głośniej – jak długa droga? Droga, jak długa? - Próbowałem zagaić swoim niegramatycznym indonezyjskim.

Dwupalczasty, przerwał rzucie, zupełnie jakby nasłuchiwał zbliżającego się z oddali drapieżnika. Słychać było tylko dźwięk silnika i pęd wiatru.

- Pak Dwi – wspomógł mnie po chwili swoim indonezyjskim Indra – Mas Pawel pyta czy wie Pak, jak długo będziemy jechać?

Jedna, dwie, trzy sekundy ciszy i… Za odpowiedź na zadane przeze mnie i Indrę pytanie posłużyło gromkie beknięcie, seria mlaśnięć i kolejne beknięcie.

Popatrzyliśmy się z Indrą na siebie wymownym spojrzeniem.

Nieważne Mas Bro - jak zwykłem zwać młodego naukowca. Sprawdzę odległość na nawigacji – rzuciłem z niekrytym rozczarowaniem w głosie. Mapy pokazywały 230km.

- 5 godzin? – Spytałem.

Dwi znowu beknął.

- Przemnóż to ze dwa razy – rzucił młody Jawajczyk.

O „tym niewidzialnym miejscu” polski internet milczał, angielski serwował zaledwie parę haseł. Niemalże biała plama na mapie w XXI wieku. Niesamowite.

Co udało mi się wyszperać to to, że w porze deszczowej bawoły taplają się w błocie, wulkany wypluwają chmury dymu przy samych plażach morza jawajskiego, a w porze suchej, (czyli teraz) to enigmatyczne miejsce zmienia się w afrykańską sawannę. Wyczytałem też, że tereny te zamieszkują… kurczaki. Niesamowite – stwierdził nikt, nigdy. Ale, ale. Nie takie zwykłe z głębokiego tłuszczu „Los Pollos Hermanos”. Pozwólcie, że wyjaśnię. Jeszcze parę lat temu, gdy wkuwałem na „koło” z zoologii, trafiłem na taki oto opis: Gallus gallus – dziki kur dżungli - gatunek ptaka z rodziny kurowatych, dziko żyjący przodek udomowionej 4000 lat temu kury domowej. Naturalnie występuje w lasach deszczowych Indii oraz Azji Południowo – Wschodniej. W moim „niewidzialnym miejscu” występował endemiczny gatunek – zielony kur dżungli - Gallus varius, którego można jedynie przyuważyć w kilku miejscach archipelagu indonezyjskiego. Żywa skamielina.


Wbrew pozorom to nie kogut. Przed państwem, jego królewska mość Dziki Kur Dżungli ergo Dei gracia, Rex Iava - Gallus varius

Droga ciągnęła się niemiłosiernie. Dwupalczasty Pak Dwi, już nie bekał, a po prostu obrzydliwie charczał, co chwila wypluwając nadmiar plwocin przez okno, zagryzając raz po raz orzeszkami ziemnymi i trzepiąc głową, jakby go użądliła w nią pszczoła.

- Aga, śpisz? – Spytałem – wydaje mi się, że możemy nie dojechać do celu.

- Bo?

- No patrz na niego. Ewidentnie ma alergię pokarmową na te arachidy.

- Na to wygląda – odparła zupełnie bez emocji, nie otwierając nawet oczu Agnieszka.

Nocować mieliśmy w Banyuwangi, indonezyjskiej wsi (100 tysięcy mieszkańców na Jawie to wieś, milion to miasteczko) słynącej z handlu koprą kokosową, kauczukiem i drewnem. I tyle. Poza tym, że to dobra baza wypadowa, zupełnie nic tam nie ma. Z góry proszę o wybaczenie Banyuwangdżan, ale taka jest prawda i proszę się z nią pogodzić. Jak na „-set tysięczną” wieś przystało, miejsca noclegowe ograniczały się do paru podrzędnych hoteli i wiejskich chatynek, które ktoś kiedyś nonszalancko ważył się nazwać „homestays”. Szczęśliwie nasz współtowarzysz Marcel, znał kogoś, kto znał kogoś innego i udało nam się załatwić lokum nawet o tak późnej porze, a do tego za przysłowiową paczkę „kretków”. Co to „kretki”? O tym kiedyś indziej. Warunki bardzo podstawowe w rozumieniu jawajskim. Tzn, wody bieżącej brak. Zamiast niej, jest zbiornik na deszczówkę w samym środku domu (dachu nad rzeczonym zbiornikiem brak)

i beczka w „łazience” (łazienka, jak dumnie to brzmi. Dziura w ziemi oraz cztery ściany z drewna w formie finalnego rozkładu za sprawą termitów, pomarańczowego grzyba i wilgoci, ot łazienka). Łóżko w rozmiarach w sam raz dla jawajskiej dziewczynki oraz wiatrak podłączony sparciałym kablem do przełącznika światła. Jest światło, jest wiatr. Ni ma światła, ni ma wiatru. Logika pokrętna, ale na pewno dałoby się to jakoś racjonalnie wytłumaczyć. A trzeba było iść na politechnikę... Oknem była wielka wnęka w ścianie, działająca na zasadzie autostrady dla insektów. Nikt nie pomyślał o moskitierze, więc ciało trzeba było pokryć grubą warstwą lepkich repelentów, odziać koszulę z długim rękawem, dżinsy i skarpety. Światło szło w odstawkę, bo zbyt kusiło swym blaskiem wszystko to, co bzyczy. Razem ze światłem w odstawkę szedł wiatrak, z powodów wyżej wymienionych. Temperatura 30 stopni w nocy, wilgotność 100% i totalny bezruch powietrza. Jeżeli miałbym opisać największą katorgę mojego życia, pewnie byłaby to ta noc właśnie. Targany falami potu zalewającymi moje zmaltretowane ciało, postanowiłem udać się na zewnątrz w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza. Na tyłach chatynki stał Indra z gospodarzem i o czymś zawzięcie dyskutowali po jawajsku co chwilę kompulsywnie potrząsając głowami. - Ktoś tu nie może spać – Stwierdzili oczywistą oczywistość. - Jak widzę nie tylko ja - odgryzłem się oczywistością - O czym to tak zawzięcie panowie rozprawiacie wczesnym rankiem? - O różnych rzeczach… - Z chęcią posłucham, tylko włącz mi angielskie napisy. - Wiesz, nie mówiłem Ci, bo nie chciałem Cię zniechęcać przed wyjazdem, ale musisz wiedzieć, że w miejscu, do którego jedziemy… straszy. Gospodarz potwierdzi, prawda gospodarzu? Gospodarz kiwnął potakująco głową. - Ah tak? – W takim razie nie przeszkadzam i jednak spróbuję zasnąć. – Rzuciłem z uśmiechem i udałem, że odwracam się na pięcie. - Radzę Ci, żebyś posłuchał – zaoponował Indra – to może dotyczyć również ciebie. –Bu-Huuu. Wiesz, Rosjanie mawiają „i straszno i smieszno” – naigrywałem się – Po pierwsze, nie mam 12 lat, żeby coś takiego mnie interesowało, a po drugie myślałem, że panowie jesteście muzułmanami, a tym samym wierzycie tylko w jedynego Allaha, a tu takie kwiatki? Zarówno dwudziestoparolatek jak i gospodarz zwiesili głowy.

- No niby tak, ale historia jest prawdziwa – Rzekł Indra unosząc wzrok – Posłuchaj. To może uratować Ci życie... [C.D.N.]

 

[1] Wybaczcie za to prawie, że lemowskie uproszczenie „tu wlata, tam wylata, aqua destilata”, ale nie biopanele są tu clou. Zainteresowanych odsyłam do całej masy literatury dostępnej nawet na scholars pod nazwą „bio-solar cells”. Miłej lektury.

[2] Snakes – węże. Snacks – przekąski. Dla wielu Indonezyjczyków wymawia się to to tak samo. Niby śmieszne, ale z drugiej strony nieraz słyszałem rodaków wymawiających „live” tak jakby było ono homofonem „leave” i odwrotnie. „Angielska, trudna języka” i tego się trzymajmy. P.S. Delete nie wymawia się „dilejt” na miłość boską.

[3] Do tego „niewidzialnego miejsca” nie można sobie ot tak wjechać. Trzeba mieć odpowiedni powód i rządowe pozwolenie, o które uprzednio parę tygodni wcześniej poprosić musi jednostka naukowa. Ograniczenie liczby uczestników – tym razem pięć osób. Nie więcej.

[4] Pak (skrót od Bapak) po Indonezyjsku znaczy ojciec. Oprócz podstawowego znaczenia stosuje się go, jako zwrot grzecznościowy do osób starszych lub z wyższej kasty.

bottom of page