top of page
Zdjęcie autoraAzjatycki

„Z Pak Beng do Huay Xai ”.



Pan Paweł stara się dowiedzieć czy Huay Xai, w ten piękny grudniowy poranek ;)

24/12/2015 Laos, Azja Południowo Wschodnia

Czy ta łódź płynie do Huay Xai? – spytałem kucającego na dziobie staruszka, śmiertelnie zajętego układaniem ołtarzyka dla buddy.- Huay Xaaai – przyciągnął starzec.Zapakowaliśmy się na jedną z wielu łodzi przycumowanych do brzegu Wielkiego Mekongu.Pak Beng to tyci mieścinka położona w sercu laotańskiej dżungli.Jeżeli kiedykolwiek przyjdzie Wam płynąć z Laosu do północnej Tajlandii tą mało popularną trasą, dosłownie musicie się zatrzymać w Pak Beng.Nie to, żeby było coś do roboty w tej malarycznej dziurze. Po prostu po dziewięcio- godzinnym rejsie przyjdzie Wam tu stajać na noc. Mekong jest niebezpieczną rzeką. Szeroka miejscami na kilometr, głęboka na parę sążni, swoimi 15metrowymi wirami wciągnęła już wielu śmiałków. By wyobrazić sobie jej potęgę, warto Wam wiedzieć, że z rzeki tej poławia się rocznie więcej ryb niż z całego Morza Śródziemnego. Pływanie po Mekongu nocą to pewny samobój, dlatego Pak Beng jest dosłownie miejscem gdzie trzeba się zatrzymać.


- Czy ta łódź płynie do Huay Xai? – upewniłem się pasażerów. Odpowiedział tępy wyraz twarzy, niezrozumienie i krępująca cisza... - Huay Xai? – powtórzyłem głośniej i wolniej, tak jak pani na kasie PKP do obcokrajowca – „przeeesiaaadka w Kęędzieeerzyn-Koooźle”. Młody Laotańczyk wskazał inną łódź. Za nim dwie inne osoby. Plecak na plecy, torby w ręce, buty na nogi (przed wejściem na pokład buty zdejmujemy, bo... Buddyzm), zmiana łódki. W drodze rzuciłem do dziadka kontemplującego nieprzerwanie pozycję rozprostowanej okrężnicy pytanie kontrolne: - Huay Xaaai? Dziadek formował ołtarzyk wotywny z guawy, tsatsum oraz jabłkowych bananów (banany o smaku jabłka), ignorując zupełnie moje zapytanie. - Niech Cię...


Naginając czasoprzestrzeń, dokonując ekwilibrystycznych wygibasów z 30kg plecakiem, skacząc po ostrych jak sztylety łupkach nabrzeża, udało nam się dotrzeć na pokład drugiego statku. - Huay Xai? – rzuciłem do podlotki zajmującej posterunek okolic sterburty, którą to niewiastę jak się okazało, wyrwałem z celebracji oblizywania palców oklejonych laotańskim ryżem. - Huay Xai – odparła prezentując garnitur śnieżnobiałego uzębienia. - Czy ta łódź na pewno płynie do Huay Xai? - Yes. Hello. What’s your name. Thank you. - HUAY XAAAI?! - Yes. - Dzięki Bogu. Zostało zaledwie 5 minut do planowanego odjazdu. - Paweł. - Co? – spytałem podirytowany. - Przygooody – przyciągnęła Aga - jak to mieliśmy w zwyczaju, gdy coś się knoci i jest stres. - No niby tak. Nie ważne. Idę upolować jakieś coś do jedzenia. Jakieś coś dla ciebie? Odmówiła. Udałem się na rufę by nabyć swoje „ full lao breakfast” składające się z lao kawy-smoły i słodkiej buły z serem i szynką w wersji jumbo.


Tutaj kupicie najlepszą kiełbasę przyprawianą chilli, czosnkiem i trawą cytrynową na świecie. Uwaga piecze. A potem znowu.

Już miałem rozsiąść się na drewnianej (umiarkowanie) wygodnej ławce, już zanurzałem usta w kawusi, już był w ogródku, już witał się z gąską. Gdy nagle... - Ta pani chce bilet. - Przecież oni zawsze sprzedają na pokładzie. - Pani mówi, że nie. Kupuje się tam na górze – wskazała na majaczący na widnokręgu brunaty punkt Aga. Przepuściłem przez zęby jak przez praskę czosnek, najbardziej siarczystą partykułę wzmacniającą ludów słowiańskich, przełknąłem łyżkę dziegciu, wskoczyłem w buty by już za parę chwil, z zaawansowanym stanem przedzawałowym (napędzonym dodatkowo smolistą kawusią), znaleźć się na szczycie „Lao Everestu”.


Widok z góry Lao Everest -nie sprawdzaj nazwy w google. Właśnie ją wymyśliłem.

- Bilet do Huay Xai. Dwa. Szybko... Yyy proszę. Wojskowy popatrzył na mnie spod swojej komuszej czapki Vietcongu i rzekł z niekrytą satysfakcją – bilet, to na łodzi. - No chyba jaja se pan robisz. Tam powiedzieli że tu. - Bilet na łodzi.

Chciałbym Wam powiedzieć, że do planowanej godziny odjazdu (odpływu?) zostały 3 minuty, skaczę jak kozica górska, a mały cyfrowy zegarek odlicza sekundy w prawym górnym rogu ekranu. W tle wybucha Pak Beng, a ja jak MacGyver wskakuję na pokład, ludzie klaszczą, z głośników dochodzi makgajwerowa muzyka.

Życie nie je... film. Czas minął. 5 minut temu. W Szwajcarii statek znika za horyzontem... Ale jesteśmy w Azji, a tu nigdy nic nie jest na czas. - To mówisz pan, że bilet do Huay Xai kupię na tamtej łódce? - Nie. - Jak nie. Przecież powiedział Pan, że... - Powiedziałem – przerwał mężczyzna – że na łodzi ale nie na tamtej. - Cóż za nonsens. Mam kupić bilet na łodzi, która nie płynie do Huay Xai? – żachnąłem. - Płynie. - No jak, a tamta? -Tamta płynie w przeciwnym kierunku, do Luang Prabang. - Ja chyba śnię. OK. Khob chai – dzięki ziomuś. Masz dobry angielski, tak w ogóle. - Khob chai lai laiiiiiiii Skok, sus, hop w dół, na złamanie karku. Buty z nóg, plecak na plecy. - Masz bilety..? - Nie. Pakuj się. Nie w tę stronę. - Co? - Później, nie teraz. Buty, trakt, skok, 5..., sus, 4..., hop, 3... - Huay Xai? 2... - Tak – odparł chłopiec portowy odpychający od brzegu łódź z Pak Beng do Huay Xai. Skok, sus, hop... 1.


Mam deja vu, bo zrobiłem kiedyś identyczne zdjęcie na innej azjatyckiej rzece, jeno w miejscu kleistego ryżu, stało popiersie wiecznie żywego Lenina


Joseph Conrad, Mekong i Ja

Skrobał, cykał, skakał i pił prawie ciepłą kawę: Paweł Azjatycki Podróżowała: Panna Agnieszka i Paweł Azjatycki

P.S. Zainteresowany/ana wyjazdem do Azji? Tej cywilizowanej, a może właśnie tej "nie"? Oto gdzie jeździmy: www.azjatyckitrip.com/kierunki

Koniecznie skontaktuj się z nami przez formularz kontaktowy na stronie

Commentaires


bottom of page