top of page
  • Zdjęcie autoraAzjatycki

Wszystkie Niewidzialne Miejsca Vol I cz.2

Zaktualizowano: 5 cze 2019



 

…Zarówno dwudziestoparolatek jak i gospodarz zwiesili głowy.

- No niby tak, ale historia jest prawdziwa – Rzekł Indra unosząc wzrok – Posłuchaj. To może uratować Ci życie...


 

Ta historia wydarzyła się grubo ponad dekadę temu. Brat wybrał się ze znajomymi ze studiów na biwak. Wtedy jeszcze nie istniały żadne obostrzenia wstępu do miejsca naszego jutrzejszego pobytu. Studenci w planach mieli wędkowanie, taplanie się w morzu i chodzenie po zboczach wulkanu. Brat miał przynieść węgiel na sate [1], drugi kolega wędkę, ktoś tam jeszcze płetwy i rurkę.O miejscu już wtedy chodziły legendy, ale mój brat jest, tak jak i ty, człowiekiem małej wiary.

- Wierzę w rzeczy, które mają sens – odrzekłem - dlatego póki co Ci wierzę, ale coś czuję, że zaraz przestanę.

- Tak jak już wspominałem, brat zapomniał tego węgla – zignorował moją złośliwość Indra – i trzeba było ukuć coś innego. Z racji swojej niezgułowatości, to na niego padła funkcja łowcy chrustu. W tej arcyważnej misji, zobowiązał towarzyszyć się mu jego namiotowy współlokator Taufik. Chłopaki wciągnęły na nogi kalosze, a na plecy sznurki do dźwigania chrustu, po czym wyruszyli na tułaczkę po stokach wulkanicznych. Cała reszta została nad brzegiem. Wibowo zajął się tym na czym się znał najlepiej, czyli połowem ryb i jedzeniem „węży” pod palemką, zaś Bagus i Bambang poszukiwaniem Nemo wśród bielejącej rafy morza baliskiego. Jako, że przedzieranie się przez namorzyny do najłatwiejszych nie należy, Taufik i Raharjo obrali bardziej suchą i zdecydowanie niebezpieczną trasę – na wskroś przez sawannę.

A trzeba Ci Paweł wiedzieć, że miejsce to zamieszkuje cała masa dzikiej zwierzyny, która najmniejszego lęku przed człowiekiem nie odczuwa. Najgorsze są bawoły. Spokojnie mogą impetem swojego cielska wywrócić samochód do góry kołami.

Po niespełna godzinie od obrania przez Taufika i jego kompana kursu na wulkan, z nieba urwała się chmura wylewając wiadra deszczu na soczysto- zielone łany oraz jak możemy sobie tylko wyobrazić, przemaczając ich ubrania do suchej nitki.

Czas mijał. Z nieba dalej lała się strugą woda, tłukąc o blachę falistą dachu pobliskiego warungu [2], (który z powodu właśnie pory deszczowej pozostawał nieczynny). Trzeba Wam wiedzieć, że huk, jaki deszcz wydaje przy kontakcie z owym zadaszeniem, porównać chyba tylko można do hałasu, jaki wydaje z siebie młot pneumatyczny.

- Mamy węgiel! - wykrzyczał zza winkla warungu Wibowo. - Był tu cały czas. Ktoś zostawił go pewnie w porze suchej. Trochę zawilgotniał, ale obok stoi butelka oleju palmowego, jak się węgiel nim podleje to powinien wyschnąć raz dwa.

Jak powiedział, tak też zrobił. Ryby wylądowały na ruszcie z kraty pleców starej lodówki, a zaraz obok nich menażka z ryżem zanurzonym w wodzie morskiej. Prawdopodobnie gdyby grupa była w komplecie, posiłek należałby do jednego z tych, które wspomina się całe życie. Niestety podskórnie każdy odczuwał pewne napięcie. Ciszę w końcu przerwał Bagus.

- Coś tu nie gra, może pobłądzili?

- Pewnie się gdzieś skryli przed deszczem. Poczekajmy jeszcze, na pewno się zaraz pojawią – odparł Bambang.

Czas mijał. Krwawe sztychy promieni słonecznych przebijały kłębowiska chmur odległego horyzontu. Dzień gasł, a wraz z jego końcem nadchodziła noc.


Bagus wpatrywał się tępo w ości po grillowanych rybach. Jeszcze tego samego dnia pływały między kolorowymi rozgałęzieniami rafy, a teraz smętnie w styropianowym pojemniku wypełnionym mieszaniną kecap manis [3] i deszczówki.

- Trzeba iść– nakazującym tonem oznajmił- zanim się ściemni zupełnie. Wszyscy tylko potrząsnęli głowami, ale bez tej jawajskiej werwy. W tropikach z racji bliskości do równika, noc zapada nagle jak kurtyna teatralna. Mowy nie ma o wpatrywaniu się godzinami w zachodzące słońce. Tak i stało się tym razem. Jedna czołówka (drugą zabrała ze sobą chrustowa ekspedycja), japonki i przemoczone ubrania to nie do końca to, z czym powinno się nocą wyruszać na sawannę. Nogi zapadały się do kostek w błoto, wydając przy tym bagnisty, ciamkający dźwięk. Na wysokości kolan zebrała się ciężka mgła.

- Taufiiiik!, Raharjoooo! – z oddali słychać było głosy ekspedycji ratunkowej. Tępo odpowiadało tylko echo. Nawoływania słychać było już z podnóża wulkanicznych wzniesień. Z jednej strony chodziło o szybką lokalizację zagubionych, z drugiej pewnie o dodanie sobie otuchy.

- To straszne– a jeżeli zjadł ich leopard?

- Głupi, nawet tak nie mów, poza tym leopardy nie jedzą ludzi – rzucił z niekrytą złością w głosie Bagus.

- Jedzą, jedzą. W Indiach był nawet taki przypadek, że leopard tak pokochał ludzkie mięso, że pożarł, aż 400 nieszczęśników – kontynuował swoją makabreskę Bambang - Trzeba było go ustrzelić, bo jeszcze by wziął pomnożył swój wynik przez dwa albo nawet trzy.

- O czym my w ogóle tu rozmawiamy! – Zdenerwował się Bagus – żadne lwy, tygrysy czy leopardy nikogo nie zjadły. Rozumiesz?

Słup światła latarki przeczesywał krzewy i wysokie trawy niczym więzienny szperacz. Wszystko co się wiło, skrzeczało lub gdakało, teraz czmychało gdzie pieprz rośnie. W pewnym momencie światło napotkało na to, na co wszyscy czekali, a przynajmniej na tego część. Twarze chłopców zmieniały się jak w kalejdoskopie. Z początkowego szoku, reakcje przeszły w uśmiech i radość, po czym po bliższym przyjrzeniu oszpecił je grymas przerażenia. Na półmisku z mglistego śniegu leżała głowa Raharjo. Blade lico, groteskowo poklejone włosy, usta rozwarte w niemym krzyku oraz wybałuszone oczy spotęgowały tylko paniczną reakcję. Podświadomie cofnęli się o dwa kroki w tył, wydając z siebie krzyk histerii, tylko po to by następnie, równie podświadomie, ruszyć do przodu na ratunek głowie. Nikt nie spodziewał się, że z rozwartych ust Raharjo wydobędą się słowa.

- Zabrali. Nie ma…

Chłopcy jak jeden mąż skoczyli do Raharja, wyławiając go z sięgającej kolan mgły.

- Raharjo, aleś nas nastraszył chłopie- nie kryli radości chłopcy - W tej gęstej jak mleko sojowe mgle, twoja głowa wyglądała jak urżnięta parangiem trzcina. Gdzie zgubiłeś Taufika?

- Nie ma. Zabrali…

- Jak to nie ma? Którędy poszedł?

- Zabrali. Nie ma– powtarzał jak mantrę Raharjo.

- Może coś go wystraszyło? Pewnie leopard zasugerował Bambang.

- Żaden leopard. Trzeba go przykryć suchym kocem i przenieść do obozowiska. Tam ustalimy, co się stało i rankiem wyruszymy na poszukiwania.

Po 40 minutach trekkingu przez mokradła, młodzi mężczyźni dotarli do domków. Z początku Raharjo jakby nie przejawiał zainteresowania żywym światem. Został przebrany w suche ubrania, przykryty kocem, a na rozgrzewkę dostał gęstą czarną „Kapal Api” z cukrem trzcinowym.

- Raharjo. Co tam się właściwie wydarzyło? – dopytywał się Bagus.

Nocna znajda zaczęła powoli dochodzić do siebie. Ociężale łapała kontakt wzrokowy i układała usta jakby coś chciała powiedzieć, ale brakowałoby powietrza do wprawienia języka w ruch.

- Coś was napadło? – kontynuował swoją litanię pytań - A może ktoś?

Usta ułożyły się w literę „u”, by następnie przybrać kształt „o”, a zaraz potem zamknąć się ponownie. Niemrawo głowa Raharja odwróciła się, a jego wzrok skrzyżował się z Bagusowym.

- Zabrali. Nie ma… Światło… Mrok…

Ewidentnie chłopiec dochodził do siebie, ale zanim był w stanie wydusić z siebie pełne zdanie upłynęło parę godzin.

- Chyba zaczynam rozumieć. Starasz się nam powiedzieć, że wpadł do jakiejś dziury, ale nie wiesz gdzie ona się znajduje? – dopytywał chłopca Wibowo.

- Nie wpadł. Wciągnąć. Nie dziury. Tunelu.

- OK. Jeszcze raz – starał się podsumować z olbrzymią dozą cierpliwości w głosie Bambang.

– Szliście zbierać chrust, słońce zachodziło, zaczął padać deszcz.

- Nie deszcz. Nie-deszcz był.

- Jak to, nie padało? Przecież było oberwanie chmury?

- Nie-deszcz był! - wykrzyczał Raharjo.

- Dziwne, ale niech Ci będzie. Nie-deszcz. A potem?

- Nie-deszcz. Iść. Szukali chrust. Taufik znajduje sagowce. Na jeden sagowiec coś siedzieć.

- Makak?

- Nie-makak. Podchodzimy bliżej. Nie-makak. Dzioborożec. Dzioborożec jeść nasiona sagowca i nawoływać. Nawoływać nas.

- Chyba chcesz powiedzieć, że wydawał odgłosy.

- Nie-odgłosy. Nawoływać nas - korygował nieporadnie historię Raharjo.

- Jak to was?

- Imiona. Taufik iść. Ja mówić Taufik to pułapka. Dzioborożec to pułapka. Taufik iść.

- Raharjo, musiało Ci się przesłyszeć. Dzioborożce to nie gwarki ani papugi. Nie mogą się nauczyć imion. Mogą tylko skrzeczeć.

- Ten jest inny. On wie. Wie wszystko i zna imiona. Taufik idzie. Ja widzę, że dzioborożec to pułapka. Ja wołam. Taufik nie słucha.

- OK. OK. I co dalej.

- Dzioborożec. Sagowiec. Mgła. Lepkość. Chcę biec. Nie mogę. Nogi przyklejone do trawy, a potem ludziki.

- A więc byli tam jacyś ludzie?

- Nie ludzie. Ludziki. Ludziki-futrzaki. One mamią. Dzioborożec nawołuje głośniej, one mu odpowiadają. Ludziki mamią, pokazują ręką. Mówię Taufikowi "nie", ale Taufik idzie zobaczyć zielone światło.

- Czyli jacyś ludzie zaświecili latarki?

- Nie ludzie. Ludziki– futrzaki. Świecą światło w krzakach pod lewym sagowcem. Machać ręce, mamić i zbudować tunel z iluminacji. Taufik już nie słyszy, wczołguje się do tunelu. Futrzaki wchodzą za nim. Chichot. Sznurek, nie-sznurek. Spłuczka wisi z sagowca. Długa na 10 metrów. Chichot. Jeden ludzik pociąga spłuczkę i włącza deszcz. Dzioborożec chichotać. Uśmiechać się. Pokazać zęby. Ludziki chichotać. Deszcz zmyć dzioborożec. Deszcz zmyć tunel. Deszcz zmyć krzaki. Deszcz zmyć Taufik. Ja dygotać.

- Już dobrze Raharjo, to nie twoja wina. Połóż się i postaraj zasnąć.

Chłopcy wyszli przed budynek. Noc raczyła oczy plejadą gwiezdnych konstelacji. Nikt nie zwracał na nie uwagi. Nieopodal gekon wielkości szczura, nawoływał swoją przyszłą partnerkę ze ściany, wyskrzekując serenadę pod tytułem "Ge-ko, ge-ko".

- Rozumiesz coś z jego bełkotu Bam? - Nie za wiele. Jedyne, co wiem, to to, że rano trzeba pójść przeszukać krzaki pod tymi sagowcami, zadzwonić po Policję, a Raharja trzeba zawieść do szpitala. Myślę, że coś złego się wydarzyło.

Z pokoju dobiegł ich krzyk.

- Prawda. Ludziki- futrzaki. Nie kłamać. Tunele światła. Prawda. Nie ma. Zabrali…

- No i co, no i co? Znaleźli Taufika – spytałem Indry – założę się, że zjedli jakieś jagody albo grzybki.

- Ależ gdzie. Rozpłynął się w powietrzu jak kamfora – wyjaśniał Indra.

- Dziwna historia, nie ma co. A co z stało się z twoim bratem?

- Spędził w szpitalu jakiś czas, aż go nie poskładali do kupy. Niby jest teraz normalny, ale gdy spytasz go o minione wydarzenia odpowiada w tych samych urywanych zdaniach, zawsze używając tych samych słów, a potem przez dzień chodzi jakiś taki przetrącony, nieobecny. - Wygląda mi to na piołun, albo jakiś indonezyjski odpowiednik. Słyszałem o gościu, co zrobił sobie napar z tego zielska, a potem przez parę godzin rozmawiał ze swoim przyjacielem, wznosząc toasty napojem bohemy francuskiej. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jego przyjaciel od wielu już lat nie żył. - Wykluczone. Brat nawet papierosa w życiu nie zapalił, choć według koranu papierosy są „muga”, – czyli niezalecane, ale nie zakazane, a co dopiero rzeczy „haram”.

- Hmmm. Ciekawe. Jeszcze ciekawsze jest to, co na prawdę się stało z Taufikiem, bo jako jak już stwierdziłeś, jestem człowiekiem małej wiary, takoż w małe stworki nie wierzę.

- Nikt nie wierzył. A jednak od tamtej pory, nikt też nocą nie wychodzi poza kampus. - E tam, przesadzasz Indra. Ja widzę to tak. Gdy dzioborożec woła cię po imieniu, lokalizujesz go wzrokiem, odwracasz się na pięcie, po czym idziesz w przeciwną stronę. Zupełnie tak jak ja teraz. Zdrzemnę się jeszcze godzinkę, póki dzień nie uraczył nas jeszcze żarem tropików. Dobranoc. Dzięki za historię, będę miał o czym śnić.

- Dobranoc, odburknął Indra, po czym odprowadził mnie wzrokiem coś szepcząc po indonezyjsku gospodarzowi.

Snu za bardzo nie zaznałem. Owadzie dźwięki pól ryżowych, szybko zostały zamienione na śpiew wilgi i kukla zwanego przeze mnie i Agę „tuńczykiem”. Potem wszedł wiejski disco-gamelan na niskich basach wprawiających puszkę mózgową w drżenie i było po drzemce [4]. Szybka kąpiel przy pomocy syntetycznego wiaderka oraz mydła w kostce, poranna kawka i byliśmy gotowi do drogi. Ja z Agą niezdrowo podekscytowani. Indonezyjczycy poddenerwowani. Jedynie pak Dwi miał wszystko w nosie. Był tylko on, jego dwa palce i kretek (czym jest kretek wyjaśnię Wam, kiedy indziej). Moja historia z tego niewidzialnego miejsca jest prawie tak samo niesamowita jak ta o bracie Indry, ale musiałbym chyba książkę napisać, aby streścić, co się tam wyprawiało. Był na pewno zapach ziół. Coś pomiędzy rumiankiem, anyżem, rozmarynem z cytrusową nutą. Był cudownie majestatyczny-wielki-pra-kur-król dżungli, (którego pak Dwi starał się potrącić samochodem w akompaniamencie naszych krzyków i wyzwisk) oraz owego kura bracia i kuzyni wzbijający się na drzewa, (których również Dwi starał się potrącić zanosząc się przy tym histerycznym chichotem). Było ciepłe morze, amfipriony wśród falujących ukwiałów (tak tak, Nemo też tam był). Bawoły przesiadujące w błocie. Dzikie zielone pawie nawołujące po lwowsku "tajoj". Mundżaki czyli szczekające jelenie. Pak Dwi szczekający po spożyciu orzeszków. Łaskun – producent kopi luwak (pisałem już o tym). Małpy tańczące w bikini (długa historia). Małpy w kąpieli. Małpie przedszkole. Małpy terroryzujące nas i niepozwalające wyjść z domu (prawie jak w którejś tam powieści Deana Koontza). Ja dokarmiający małpy ciasteczkami oreo. Małpy goniące nas po plaży. Jeszcze więcej małp. Małpy pijące herbatę z cukrem oraz Pak Dwi goniący małpy i obrzucający je kamieniami. Były też dwa sagowce wysokie niczym wieżowce, a na nich dwa wielkie dzioborożce zajadające się palmowymi owocami. Przysłuchiwałem się. Nie pisnęły słowa, ani o Taufiku, ani o nikim innym. Skrzeczały tylko z koron drzew, a gdy się tylko zbliżyliśmy, poszybowały jak dwa archeopteryksy w głąb tego prehistorycznego krajobrazu.


 

[1] Sate lub satay, to indomalajskie danie składające się z szaszłyka mięsnego w sosie z chili, cukru trzcinowego i orzechów ziemnych.

[2] Warung to indonezyjska garkuchnia z plastikowymi krzesłami. Jeszcze nie restauracja, ale też nie typowe żarcie uliczne. W warungu można czasem zaznać takich luksusów jak woda w kranie, czy plastikowa sławojka. Mydło zarezerwowane jest już dla lepszych restauracji, a papier toaletowy to całkowicie zbędny luksus, dostępny tylko w miejscach gdzie wydają duże pieniądze biali.

[3] Kecap manis – słodki keczup, a tak naprawdę słodki sos sojowy. Nie ma dania w Indonezji bez kecapu. Kecap musi być zawsze.

[4] Gamelan to tradycyjna muzyka Indonezji, gdzie dziesięciu chłopa uderza w cymbałki. Wersja disco jest niesamowicie popularna na Jawie. Zawsze musi lecieć z olbrzymich głośników podkręconych na pełny regulator. Niektórzy wierzą, że wiejski disco-gamelan wywołuje lokalne trzęsienia ziemi.


Karmił małpy oreo i cykał zdjęcia: Paweł Azjatycki

bottom of page